måndag 26 december 2011

Balkan Terror: księgi prawowej część trzecia

na zęwnątrz dogorywają święta, a tu w środku od miesiąca przepchnąć nie mogę prostego kawałka tekstu.

bo o tej skrawce lądu mógłbym pisać i pisać i końca nie zobaczyć. a to przecież taka mała ta skrawka.



Balkan Terror
rozdział III: Podgorica


jesteśmy małym narodem. małym, ale dzielnym

powiedział mi młody czarnogórzec wioząc mnie ze swej obecnej do swej dawnej stolicy. wydawali mi się wtedy czarnogórcy opresjonowanym narodem, ostatnim krajem odłączonym od nie-sławnej Serbii, gwoździem do trumny Jugosławii. teraz widzę to inaczej.

Co i ile słyszeliście o Czarnogórze?
bo mnie jeszcze rok temu kojarzyła się z: wojną, biedą, zadupiem. nie słyszałem nic o żadnych zabytkach czy jakichkolwiek miejscach wartych obejrzenia.


rok temu miałem tydzień na dojazd i powrót z Guczy. zostały mi 4 dni operacyjne, gdy pewien chłopak z Krakowa opowiadał mi swoje przygody popijając Jelena przy wszechobecnych wokół dźwiękach dęciaków.
- z Grecji pojechaliśmy do Albanii. bieda jak sto piećdziesiąt i w zasadzie szybko się stamtąd zawinęliśmy. chciałem jechać do Kotoru, wiesz, Czarnogóra. Nie słyszałeś o Kotorze? stary! koniecznie! must-see! w ogóle nigdzie nie spotkaliśmy tak życzliwych ludzi, nigdzie nie ma takich stopów jak w Czarnogórze. a jak już wszedłem na tą twierdzę... niesamowity widok. jak nie wiesz gdzie jechać, to polecam Czarnogórę i Kotor. ludzie, morze i przyroda, stary, coś pięknego!
namieszał mi chłopak, oj namieszał. przeklinałem dzień, w którym matka wydała go na świat, gdy biłem rekord czekania na stopa w znajdującym się obok Guczy Czaczku. zgroza, moi mili, zgroza. Cały bity dzień spędziłem na planowanej trasie w stronę Czarnogóry. Dojechałem na stację gdzieś pod Zlatiborem, gdzie kompletnie nikt nie jechał do Montenegro, zatem zrezygnowany rozbiłem namiot w pobliskich krzaczorach.
Poranek nie przyniósł większych zmian i do granicy z Czarnogórą dotarłem solidnym popołudniem.
Stałem, łapałem i kląłem. "nigdzie nie spotkaliśmy takich ludzi, nigdzie nie ma takich stopów" - mruczałem gorzko pod nosem, a z ust mych nie leciały słowa ino żółć paląca, a gdzie skapła na czarnogórską glebę tam ni źdzbło trawy już nie odrośnie.


W końcu zabrał mnie szalony Albaniec, co po angielsku nie umiał ani słowa, a po polsku umiał "dobrze!". wiózł cygańskiego (chyba) trębacza z Guczy, który umiał po serbsku oraz swoją rumuńską dziewczynę-narzeczoną, która umiała po angielsku. Jeździł ów Albaniec za przeproszeniem jak pojeb. droga wiła się między gołymi skałami, po lewej kilometrowe przepaście, po prawej pionowe ściany; a ten szaleniec wyprzedzał na trzeciego na zakrętach przy prędkości złoty dwadzieścia na godzinę. Trzy razy zatrzymywała nas policja, za każdym razem Albaniec kajał się i płaszczył przed policjantem, wreczając każdemu po paręset ojro lub wysyłając trębacza na pertraktacje. za każdym razem przyspieszał gdy tylko policjant zniknął mu z lusterka.



wysiadłem w centrum Podgoricy, na środku skryżowania. Była chyba 23 a gorąco jak w południe. sprawdziłem którędy na Kotor i udałem się na długi marsz na obrzeża miasta. przyszło mi rychło przejść przez mały park obok ławki okupowanej przez rozkrzyczaną młodzież. chciałem ich ominąć, żeby nie kwasów nie robić, no wiecie... ale sami mnie zaczepili. podszedłem i próbowałem przełamać twarde bariery językowe, jakie przede mną postawili. chłopcy okazali się wesołymi młodzieniaszkami (na oko liceum) i chcieli mnie nawet podwieźć, znaczy, to ja robiłem se jaja że wpakuję im się do zapchanego młodzieżą auta.
dalej było tylko weselej. kogo nie spytałem o drogę to cieszył się, jakby to papież przyjechał. potem już sami zaczepiali i pytali skąd, dokąd, czy coś pomóc... niesamowite. dolaizłem w końcu na stację na głównym wylocie, tam spytałem pana z obsługi, jakie rejestracje ma Kotor. pan zawołał kolegę i razem mi polecali dobre miejsce na stopa i na jakie blachy patrzeć, choć wątpili czy o tej porze złapię.

złapałem, mimo iż była punkt dwunasta. wspomniany na samym początku młody czarnogórzec wraz z kolegą. opowiedział mi nieco o swoim kraju - iż istniał na długo przed Serbią, oraz o sobie - iż właśnie wyrobił sobie licencję marynarską i na ciul mu się przydaje. on to też polecił mi zapomnieć o cygańskich trąbkach i podał nazwisko macedońskiego DJa, który świetnie łączy elektronikę z tru prawdziwymi etnobałkanami.

zgubiłem gdzieś tę nazwę.

dalej było jeszcze weselej. do Budvy podwiózł mnie koleś wyglądający przynajmniej na zabijakę.
- this is Top Hill - powiedział wskazując na jupitery na pobliskim wzgórzu - the best night club in Budva.



jakoś nie skorzystałem. była druga w nocy i nie wierzyłem, że da się coś złapać. chciałem więc wydostać się z miasta i powoli szukałem krzaczorów, gdy znów ktoś mnie zaczepił i polecił stanąć zwyczajnie na skrzyżowaniu. nie wierzyłem, póki nie wsiadłem.

pan nazywał się Marko i nie jechał do Kotoru, ale mnie tam w końcu podwiózł - choć go nie prosiłem ani nie nakłaniałem. powiedział, żebym spokojnie rozbił sobie namiot w parku w samym centrum, dał mi numer telefonu i powiedział, żebym się nie wahał dzwonić w razie jakiegokolwiek problemu.
powiedział też, że koniecznie z samego rana muszę wejść na samą górę twierdzy, bo widok dematerializuje duszę.

dematerializował.

w tym roku sytuacja jak z zeszłego. godzina północ a my łapiemy stopa z Podgoricy. zabraliśmy się do Budvy, gdzie mimo masakrycznie późnej pory stopnęliśmy się do docelowego Kotoru.



Czarnogóra. do tej pory jeszcze zdaża mi się spotkać ludzi typu "to jest ta Serbia i Czarnogóra, tak?" istotnie, łatwo o konfuzję - w końcu oddzielili się zaledwie pięć lat temu, więc od strony takiej czysto-czepialsko-formalnej jest to wyjątkowo młode państwo.

Do 2006 Serbia wraz z Czarnogórą związane były ze sobą federacyjnie, mając odrębne rządy ale wpólne... no dużo mieli wpólnego. I miałem tu napisać, jak blisko są ze sobą związane obydwa narody, gdyby nie to, że dostałem na gwiazdkę kolejnego Daviesa (tak, wiem że to krętacz nie historyk, wiem).

Spróbuję zacząć od początku.

Łatwo jest wyznaczyć granice narodów w naszej części Europy. palcem wystarczy przekreślić gdzie są my, gdzie oni - kaj siedzą Niemce a kaj Nasi. Polaka od Czecha dzieli tak wiele, że nie wiem czemu nazywamy ich braćmi. Nieco większy problem stanowi podział Czechów a Słowaków - ale i tu nie będzie większego problemu, mimo wszystko język (?) słowacki od czeskiego ździebko się różni, ma nawet status literackiego.

Znacznie gorzej z Serbem i Czarnogórcem.

Gdy siedząc w madziarskim aucie przekraczałem granicę serbo-czarnogórską rozciągniętą na parę kilometrów w zabójczym kanionie miałem cały czas wrażenie, że oto wjeżdżam do innego kraju, z inną historią. gdzieś tam w głowie łomotały skojarzenia z jakąś Bośnią, z zacofaniem, z innością w stosunku do Serbii (zwłaszcza, że przejeżdżałem właśnie przez strefę cygaństwa). w naszych okolicach takie przeświadczenie jest normalne - przejeżdżasz granicę i masz inny kraj, inny język, innych ludzi itd.
nie w przypadku Czarnogóry.
wszystko nadal wyglądało jak w Serbii - tylko góry większe i ludzie milsi. moje początkowe wrażenie potęgowały rozmowy, jak choćby wspomniani już chłopcy z Podgoricy pod Cetynię, co mówili, iż istnieli wcześniej od Serbii.



zupełnie inaczej zacząłem myśleć po tegorocznej wyprawie. mieliśmy okazję zatrzymać się na małą imprezę u przesympatycznej pary - Magdy i Radka, do których wpadli znajomi. w trakcie rozmowy padło pytanie, czy jest im lepiej, gdy mają własne, niezależne państwo. niezręcznie i niechętnie przebąkiwali coś o tym, że nie tak znowu fajno im z tą niepodległością. poza tym w przeuroczy sposób potrafili z dystansem spojrzeć na swój mały kraj. wiecie na ten przykład, że Czarnogóra pojechała walczyć z Japonią? wojnę trwała prawie sto lat. na papierze, rzecz jasna. spytani o religie odpowiadali:
- no, mamy prawosławców, katolików... widziałem też ostatnio w statystykach, że jest u nas 0,5% protestantów... coś koło trzech osób.



bo generalnie motyw ów i wzór przeplata się przez każdą dłuższą rozmowę z bałkanerami - że za Tita to wszystko było ekstra. Wszystkie narody razem w jednym państwie, tak jak różni ludzie na jednym piętrze w akademiku (beznadziejne porównanie, sorry). Partykularyzacja sprzyja jednostkom, jakimś elitom rządzącym, oraz karmi wygłodniałych nacjonalistów. prostym, bałkańskim ludziom bliższa jest jedność i słowiańska wspólnota.

ale oto przed chwilą czytałem nieszczęsnego Daviesa, który podał niezbyt chlubną historię relacji czarnogórsko-serbskich. Nie tak całkiem dawno - ba, jeszcze w XX wieku - Serbowie siłą i przemocą, krwawo i bez skrupułów, wcisnęli Królestwo Czarnogóry do tworzącego się właśnie Królestwa SHS (Serbów, Chorwatów, Słoweńców). zatem ci wiecznie niedobrzy Serbowie również i tu nieźle namieszali i wybijali swoich braci znad morza.

i tu ostatnia już kwestia - jak odróżnić czarnogórca od serba?
nijak, prosze państwa.
no, może tyle, że crnogorac jest milszy, ale to raczej ten bliżej morza. podobno.

przemili Państwo co nas wieźli spod Berane do Podgoricy opowiadali o nikłych różnicach językowych (parę naleciałości z włoskiego). Pan znał historię Montenegro co do szczegółu, opowiadał o każdej górce i każdej rzeczce. ale nie opowiedział się, jakiej jest narodowości - z pewnością był prawosławny i z Belgradu). Pani zaś była katoliczką z Kotoru. Pan hotelarz co wiózł nas z Budvy do Kotoru powiedział "I'm montenegrian" z taką dumą, iż do dziś słyszę te słowa gdy myślę o kwestii ich narodowości.

bo co by nie mówić - naród czarnogórski istnieje. posiada swoją historię - zakutą w tureckie kajdany, przebitą przez austriackie bagnety, zbombardowaną przez niemieckie lotnictwo. posiada własną tradycję - chociażby robienia rakiji z winogron i posiada też prawie własny język.

a nade wszystko ów tak nieliczny naród posiada tak wielką dumę.
i za to ich szczerze podziwiam.

söndag 20 november 2011

Balkan Terror: księgi prawowej część druga

idziemy za ciosem

było długo i nudno, teraz może być nie lepiej.

miałem pisać o czym innym, ale jednak chwilę jeszcze zatrzymamy się w Serbii.



Balkan Terror
rozdział II: Guca


nie wiedziałem, że można tak grać na trąbce

powiedział pono Miles Davies odwiedzając Guczę. o ile wierzyć wikipedii i mediom.

pierwsze co zrobiłem gdy wysiadłem w Guczy rok temu to poszedłem spać. dopiero po południu czułem się na siłach, bo zobaczyć, gdzie się znalazłem.
straszny chaos.
w sumie to nie spodziewałem się czegoś innego, ale nazwa "festiwal" jest myląca. o wiele lepsiej nazwać to sabor - czyli sobór - czyli zjazd. zjazd trębaczy. bo gdzie się nie obejrzysz i nie usłyszysz - tam orkiestry.

udało mi się rozbić na dziko namiot z napotkanymi przypadkiem warszawiakami, w tym roku podobnie olaliśmy płatny nocleg i rozbiliśmy się niepytani ani nieproszeni (takie rzeczy tylko w Serbii) gdzieś na płatnym polu namiotowym.



przez co codziennie miałem stracha, że zaraz ta babka co tak latała i zbierała kase zapuka w szkielet namiotu i co najmniej nas wywali. jednego dnia obudziły mnie huki wystrzałów armatnich. "no to stało się. Serbia napierdala się z resztą świata o Kosowo". otwarłem pałatkę, wyjrzałem - i wzgórza wokół Guczy nie płonęły. tylko ktoś gdzieś strzelał na wiwat.

ale ale! schodzę z tematu, a głównie chciałem tu napisać o muzyce! bo przecież po to się do Guczy jedzie - z miłości do niepowtarzalnych i unikalnych w skali globu bałkańskich trąbeczek. umpa umpa trąbią sobie dęciaki w twojej głowie przez wszystkie stopy zbliżające cię do trębackiej mekki. Gucza powala hałasem - jeśli dobrze staniesz to zaatakować cię może kwadrokakofonia przetrębiających się wzajemnie cygańskich orkiestr.



cyganie. wybaczcie, ale jestem kryptofaszystą - nie ufam (to mało powiedziane) tym ciemnoskórym oszukańcom (to delikatnie powiedziane) żebr... zbierającym pieniądze jakby im się za coś należało. i choćby nie wiem jak ładnie grali, to jednak cyganie nawet w Guczy potrafią podkurwiać.
- jakeśmy tu przyjechali to myślałem, że to jest taki wielki fajny festiwal, wiesz, Bregovic i tak dalej, a to jest po prostu festiwal wydawania pieniędzy - powiedział mi zesłym rokiem blond warszawiak. to prawda, cyganie okropnie naciągają, a robią to w iście przeuroczy sposób.
siedzisz sobie spokojnie na chodniku, sączysz jabola i rakię a tu podchodzi grupka "murzynów" i zaczyna ci dogrywać kałasznikowa czy też gaz gaz, specjalnie dla ciebie, specjalnie dla was. no nie da się siedzieć na tym chodniku, wszyscy dookoła zaczynają głupieć. orkiestra przedłuża i przedłuża, aż w końcu kończy - i oto każda trąbka, każdy saxhorn i każda tuba pohyla się i czeka na ojro i dinary. no i spróbuj się teraz wykręcić! słuchałeś, tańczyłeś, piłeś, bawiłeś - zapłać!

przesadzam może, bo wiadomo, że jak się nie jest z warszawy to cię nikt do płacenia nie zmusi. więc po drugiej mej Guczy z pełną świadomością mogę stwierdzić i zapewnić - da się dojechać z Polszy, zabawić tydzień i wrócić do ojczyzny za najwyżej 10 zł, i owe 10 zł wydane zostaną na klopa. bo cygany nawet tojki przerobiły na złotomleczne krowy i trzepią (cyganią!) ostrą gotówkę z naturalnych potrzeb fizjologicznych. kobietom współczuję podwójnie.

wróćmy jeszcze do muzyki, bo znowu zbaczam. jeśli muzyka bałkańska kojarzy Wam się z Bregovicem - to dobrze Wam się kojarzy. jeśli spoździewacie się w Guczy Bregovica - to dobrze się spoździewacie. jeśli znacie Bregovica tylko ze współpracy z Kayah(ą?) - to wystarczy. serio. nawet, jeśli znacie tylko "prawy do lewego" - to też styknie. bo nawet prawego do lewego zmyślne cygany Wam zagrają.



no i tu kwestia bałkańskości muzyki. bo uświadomiło mi to dwóch czarnogórców w zeszłym roku - te trąbeczki bregovicowe to jest cyganeria na całego. takie tru bałkany to:
a) muzyka ludowa - charakterystyczne słowiańskie zaśpiewy z rytmem powyłamywanym jak nogi u stołu
b) popowe melodie po skali tureckiej i z takimże rytmem z kropeczką - tyle, że ze słowiańskim tekstem
c) mix obydwu powyższych - tzw. turbofolk
i przez jakiś czas byłem purystą gatunkowym, oznajmiającym wszem i wobec niczym herald bałkańskości, że te trąbeczki to są wstrętne wąsate brudasy co całują ustniki i plują do mosiężnych instrumentów, uzurpując sobie patent do bałkańskości.

ale przeszło mi. bo tak naprawdę bałkany to również (jeśli nie przede wszystkiem):


d) cygańskie trąbki znane na całym świecie ze swego uderzającego w czerep poziomu energetycznego.

söndag 13 november 2011

Balkan Terror: księgi prawowej część pierwsza

No patrzcie, miesiąc już minął. posty rzadkie jak gołębie guano.

listopad w najlepsze, minusy za oknem a ja tu chciałem opisać wreszcie spostrzeżenia i wrażenia z wakacji. rychło w czas, jak to się mówi.

taka ciekawa rzecz mi się przytrafiła, że lewą część twarzy mi poraziło i się na przykład uśmiechać nie mogę. cierpi na tym głównie mój społeczny image, bo ludzie myślą, iż się na nich grymaszę albo wyśmiewam. zatem leżę sobie w domu, biorę zastrzyki które nic nie dają i myślę, że czas najwyższy już pisać i opowiadać.

o czym chciałem Wam opowiedzieć? o przejażdżce w (mogę to chyba już napisać: moje ukochane) Bałkany. czy Wy również posiadacie ten sam mechanizm skojarzeniowy? bo ja na słowo "bałkany" odpowiadam "Serbia".

spróbuję zsyntezować w jeden ciąg wrażenia z tego i zeszłego roku. w zeszłym roku nikomu nie opowiadałem szeroko gdzie byłem i co widziałem (odpowiadając wymijająco, iż w du.ie i g.wno), w tym roku zaś wybrałem się z Agą, która (mam nadzieję) opisuje szczegółowo myprawkę na swoim blogu

misie tak szczegołówo pisać będzie nie chciało, bardziej chciałbym się z Wami podzielić bzdetnym wolnomyślicielstwem (wolnym myślomularstwem?)

a i chciałem tu też w tym miejscu podziękować Adze za ładny komentarz pod ostatnim wpisem. nie wiem czemu, ale jakiś taki ładny był.
mi się stop tak naprawdę nie kojarzy z nudą. ciężko mi znaleźć jakieś skojarzenia - jest on zbyt nieprzewidywalny. nigdzie nigdy w żadnym momencie nie miewałem takiej bezpośredniej, namacalnej styczności z przypadkowym splotem zdarzeń, jak właśnie na stopie.


uwaga! ostrzeżnie w ostatniej chwili! właśnie sobie spojrzałem na ten tekst i jest bardzo społeczno-polityczno-sentymentlno-jeszcze jakiś, więc proszę mi potem nie psioczyć że ten blog jest na poważnie.

bo nie jest.



Bałkan Terror
rozdział I: Beograd

dawno, dawno temu było jedno państwo i jedna stolica.

tak zaczyna się najważniejszy bodaj film Kusturicy, Underground. nie rozumiałem kompletnie tego początku. nie za bardzo zrozumiałem film w sobie, a raczej jego przesłanie. bo takowe on miał.

może od początku.

gdy po raz pierwszy znalazłem się na Bałkanach miałem chyba z 10 lat i nie lubiłem lata. w sumie do tej pory za nim nie przepadam, ale wtedy nie lubiłem wszystkiego. nie lubiłem słońca, morza, temperatury. nie podobał mi się pomysł wyjazdu autem z przyczepką kempingową marki Niewiadów z całą rodziną do Chorwacji, bo wtedy nic mi się nie podobało - ani auto, ani przyczepka, ani Niewiadów, ani rodzina. Chorwacja może trochę. w ramach buntu ukrywałem się gdzie popadło i czytałem po raz pierwszy (i ostatni) Władcę Pierścieni.

i od czasu do czasu dolatywały mych uszu rozmowy rodziców i ich znajomych o Chorwacji. o wojnie, o mordujących się sąsiadach (widzisz, Tadziu, takie Walaszczyki zza tych swoich chynchów obok to by na nas bez mrugnięcia okiem wyskoczyły i pozabijały, jakbyśmy tu żyli), coś o nalotach... cośtam kojarzyłem, udawałem że rozumiem. prawie nic nie kojarzyłem.

dwa obrazki, które uderzyły z miejsca. pierwszy: gdzieś na wyspie Krk, możliwe że w mieście Krk, skserowane zdjęcie jakiegoś gościa i podpis: heroj, a ne ubijac. wtedy poczułem bliskość wojny. taka głupia, mała pierdółka, ale żyjąc od urodzenia w stanie przytulnego pokoju nie byłem nigdy bliżej realnej obecności konfliktu niż wtedy. wydawało mi się, że tu ludzie są jeszcze "na świeżo" z mordem, że zaraz wyskoczy znad pagórków partyzancka grupa i dalej zacznie siepać kogo popadnie.


drugi: w drodze do jezior plitwickich, wgłąb lądu. zabłądziliśmy rzecz jasna, choć już byliśmy blisko. wjeżdżamy pod górkę z tą przyczepką do jakiejś wiochy. zatrzymujemy auto, rodzice sprawdzają mapę, a ja sprawdzam widoki. ślicznie zachodzi słońce, karłowata roślinność i pagórki, wszędzie pagórki. nagle spojrzałem na znak stopu tuż po mojej prawej. cały posieczony kulami. oniemiałem z zachwytu jak rozpędzony metal może przeformować inny metal, ale mniej oniemiałem gdy wpadłem, jak taki metal może sobie pogruchotać kości (a wtedy wierzyłem, że umiera się od kuli w kości. dzięki, tato).

rzecz jasna, cała rodzinna wycieczka w złotych latach Wczesnego Kapitalizmu skończyła się bez żadnych incydentów i przez długie lata Bałkany kojarzyły mi się z gorącem, morzem, znakami poprzebijanymi przez kule oraz z przydrożnymi babciami sprzedającymi arbuzy i rakije z owocami w butelkach. wesoło mi się tak jakoś kojarzyły. i jakoś tak przyjemnie.

drugi raz był wiele lat później - znowu rodzinna wycieczka, tym razem w kierunku Turcji. siłą rzeczy przelot przez Serbię. spodziewałem się znowu takiej ciepłej gościnności jak w Chorwacji, a wyszła drożyzna i nawet arbuzy były po zawysokich cenach. ale nadal człowiek miał ochotę sprawdzić, czy aby na pewno Bałkany postanowiły się ucywilizować.

nie pamiętam już do końca, skąd się wzięła Gucza. chyba z jakiegoś rowertoura albo innego internetu. może ktoś wspomniał mi, że był? nie pamiętam. pomysł przerodził się w postanowienie, które rosło sobie w czaszce i nie dawało się uśpić. ubzdurałem sobie, że tam pojadę, tak naprawdę bez większego przekonania. pomyślałem, że pewnie dojadę najdalej do Budapesztu a to i tak po kilku dniach łapania stopa co 20 kilometrów.

wsiadłem do autobusu na Borku Fałęckim, był ciepły poranek, w środku śmierdziało dresem i targowiskiem. wysiadłem z osobówki załadowanej arbuzami w centrum Belgradu, była północ i niewyobrażalny zaduch połączony z wysoką temperaturą. usiadłem w parku i próbowałem przez godzinę złapać oddech.





wiózł mnie Serb z korzeniami polskimi. był dumny ze swych korzeni, jeszcze bardziej dumny z Serbii. ów Pan (bo kompletnie nie pamietam jak miał na imię, ale nazwisko faktycznie nosił polskie) był pierwszym, który począł mi szkicować w głowię obraz Bałkanów: skomplikowany kolaż-balejaż, gdzie historyczne kreski kultury przecinaja geopolityczne esyfloresy wzajemnych animozji. obraz oprawiony w grube ramy nacjonalizmu, dziurawy od niezrozumienia. Pan opowiadał mi, że teraz Serbia jest silna i to Europa przyjdzie do Serbii, a nie odwrotnie. że tak czy siak Turcy będą jeździć tą autostradą. ale największe wrażenie zrobiła na mnie przejażdżka po stolicy tego silnego kraju. Pan specjalnie przejeżdżał przez szeroką arterię by pokazać mi rozwalone i opustoszałe wielkie gmaszysko.

- oto pomnik NATO w Belgradzie - powiedział ironicznie

 zdjęcie nie moje - daję tak poglądowo, bo kompletnie nie oddaje klimatu nocnego grobobiurowca, jaki wtedy ujrzałem


Tak oto uświadomiłem sobie punkt widzenia Serbów na całą sprawę wojny. nie dziwię im się. zachowywalibyśmy się tak samo. jesteśmy równie buńczucznym narodem. słowiańska krew, jak by to powiedział mój przyjaciel Michał (zwany Wujem). serbska krew zostawiła na wpół rozdarty bombą budynek ministerstwa obrony narodowej jako żywy (?) pomnik historii, kikut po amputowanej przez zły zachód potędze.



całą noc i po ranek łaziłem po tej stolicy. chciałem sobie ją z czymś skojarzyć, znaleźć analogie do odwiedzonych dotąd miast. nie znalazłem. podczas tranzytu na Turcję Belgrad potrafiłem zlinkować z Warszawą, bo taki duży i betonowy. teraz już bym tak nie potrafił. Belgrad to Belgrad, to jest esencja Serbii, można jej całą różnorodność znaleźć na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych.

tego wjazdu nie da się pomylić z żadnym innym

z Belgradu poprzez wsie i zadupia do Guczy. Rok temu - z jednym facetem, w półśnie, bez słowa niemal, przez pagórki (to zawsze są pagórki) i miasteczka. chwila na jakiś placek ze śmietaną. do tej pory nie wiem, jak się to nazywa, ale ledwo zjadłem - tak mi nie podeszło. w tym roku specjalnie zatrzymałem się w Kragujevacu by spróbować tego samego. bo choć nie smakował mi ów placek, ni tym bardziej śmietana, ale chciałem zrekreować całe tło tego posiłku - spokojna piekarenka podczas gorącego poranku w śpiącej Serbii.





W tym roku droga do Guczy nie była taka łatwiutka. nieco błąkania i strach, że taksówkarz młody nie zrozumiał, że my za darmo i zarząda sumy jakiejś bajońskiej. nie zarządał. takie coś tylko w Serbii.

zastanawiałem się ostatnio, jak i dlaczego układają się wzory gościnności na mapie Europy. od czego zależą? my Polacy uważamy iż jesteśmy gościnni. a w życiu. wiem, że generalizuję, ale chyba tylko Bułgarzy są bardziej zamknięci w sobie od nas. istnieje ta magiczna linia za Węgrami, tymi dawnymi Wielkimi Węgrami, gdzie rozpoczyna się zupełnie inna przestrzeń otwartości społecznej. czy to bliskowschodnia mentalność, słynna turecka upierdliwość i bombardowanie życzliwością potrafiła tak zatruć słowiańską krew na tyle wieków wprzód? niech mi ktoś teraz powie, że historia to tylko przeszłość, a zaśmieję mu się zdrową połową mej twarzy!

O Guczy samej może innym razem napiszę. na moment obecny wystarczą słowa: tak, jest właśnie tak, jak opisują to u nas. mnie przychodzą na myśl słowa: tłum i kakofonia.
to w Guczy były pierwsze rozmowy o Bałkanach z tubylcami. I w tym i w zeszłym roku wieźli mnie (nas) Chorwaci. W zeszłym roku staruszkowie na niemieckich blachach, w tym - wesoła ekipa z fabryki aut. w zeszłym roku myślałem, że tak się Chorwaci kryją przed Serbami, że udają szwabów albo co. w tym roku już mi się nieco rozjaśniło.
w Guczy jak zostawisz chorwackie auto możesz spodziewać się odtwarzacza płyt chodnikowych. możesz też równie dobrze spodziewać się niczego. polskie auto potrafi być przyozdobione słowami: Poljska i Srbija, Kosovo je Srbija (tak miała Aria z Mexem, z którymi się w tym roku rozminąłem). a czy można się spodziewać rozrób i zamieszek na ulicach? wątpię. jak bowiem rozpoznasz Serba od Chorwata?
odpowiedź brzmi: nijak.
nie dajcie się zwieść słownikom, wikipediom itepe. nie ma czegoś takiego jak język serbski a chorwacki. różnica jest wyłącznie polityczna. już bardziej odmienny jest dialekt małopolski od mazowieckiego, a przecież nikt z tego dwóch języków nie zrobi.
Chorwat i Serb gadają ze sobą jak Kowalski z Nowakiem.podobnie zresztą Macedończycy i Bośniacy. dopiero w tym roku uświadomiłem sobie, jak bardzo blisko związane były ze sobą narody Jugosławii.

to w sumie osobny temat, ale chyba nie ma nań lepszego miejsca. Jugosławia.
wojna, stare samochody i komunizm. też macie takie skojarzenia? przede wszystkim komunizm.
komunizm w nadchodzącym cyklu poważnych wpisów na tym blogu odegra rolę przewodnią.
w tym odcinku komunizm jest bohaterem pozytywnym.

Urodziłem się nie w czas. za późno, by pamiętać komunizm a dostatecznie wcześnie, by kojarzyć ze sobą mgliste slajdy pamięci z dzieciństwa. nie będę jednak udawał, że odczułem choć w najmniejszym stopniu uroki życia w socrealu, o nie - ja już jestem wychowankiem ery przejściowej. mogę więc tylko zgadywać po wszystkich ciągnących się od byłego ustroju wątkach i poprutych nitkach historii ciężar życia w erze kartek i kolejek. Rozpisuję się jak ostatni debil a wiadomo o co chodzi - komunizm to jedno z najgorszych, co się przytrafiło Polsce. tu akurat zajmuję i będę zajmował z pełnym przekonaniem stanowisko anty. nikt mi nie wmówi, że w jakimkolwiek stopniu zyskaliśmy na znalezieniu się nie po tej stronie Żelaznej Kurtyny.
bo uważam, moi drodzy, iż komunizm to najgorsze co przytrafiło się Europie, bo na świecie to się nie znam.

chyba, że mówimy o Jugosławii.

Oto bowiem w tych ciepłych i pagórkowatych krajach komunizm nie tylko się przyjął, ale wręcz prosperował. i wprawdzie narobił i zniszczył swoje, ale ludzie za nim autentycznie tęsknią. i nie jest to tęsknota średnio kumatych tłuków, co to by chciały odmóżdżającego spokoju czerwonych, ale autentyczna nostalgia za czasami stabilizacji i pokoju.
słowem - tylko w Jugosławii komunizm się udał.
nie będę tutaj go bronił, bo dalekim od analiz politologicznych. wystarczy porozmawiać z bałkanerami. im wtedy było po prostu lepiej. coś nie do uwierzenia dla nas, nawet młodych. u nas w Polsce nikt chyba nie powie otwarcie i przy zdrowych zmysłach, że za komuny było lepiej (przynajmniej ja ufnie wierzę, iż takich ludzi nie ma). nie wiem, czemu mnie aż tak to uderza - ta różnica historyczna, tak bliska. dla nas była to okupacja sowiecka - destabilizacja społeczna, jedność narodu przeciw towarzyszom. Tam - przeciwnie - stabilizacja towarzyszy przeciw narodom. I to działało.

zaraz podnieść się mogą głosy krytyki, i słuszne, iż tu nie chodzi o komunizm, a chodzi o Tita. i zgodzić się z tym trzeba. starczy spojrzeć na kalendarium Jugosławii - daty mówią za siebie. z chwilą śmierci Tity umarła Jugosławia, narodził się nacjonalizm.

nie dziwię się ani trochę, gdy Serb czy Czarnogórzec mówi mi "komuno, wróć!". nikt przecież nie chce wojny, nawet jeśli jej alternatywą ma być socjalizm.

lördag 15 oktober 2011

Stop Terror: księgi prawowej prolog

ziapździernik psiapździernik. ładnie dawno tu nie pisałem, aż mnie niektórzy pytają, czy blog jesio działa.
ano działa on, działa. tylko wiecie, wakacje, licencjat, lenistwo.
zwłaszcza to ostatnie.
mam wrażenie, że kiedyś umrę z lenistwa. o ile będzie mi się chciało.

zatem witam wszystkich na papparapecie po wakacjach! :)

w głowie mojej kłębią się i czekają (już od ładnych paru miesięcy) nowe posty do opublikowania. ale wiecie, jak to jest. wakacje, licencjat, czipsy z Biedronki.

nie wiem jak u Was, ale u mnie niespecjalnie działo się dużo w wakacje. udało mi się jednakowoż pojechać na krótką wycieczkę dookoła krajów trzeciego świata i włajaż ów pozwolił mi na zaplanowanie serii postów.

to nie jest pierwszy post z tej serii.
będzie to raczej prolegomena. o ile tak pisze się to słowo.

(ostatnio nauczyłem się używać entera. dodaje pewnego dramatyzmu w tekście)

(prawda?)

nie przeciągając. seria, którą rozpocznę później tyczyć będzie stopa. i dzisiejszy prolog również o stopie będzie.


Stop terror

ileż to razy i w iluż to miejscach przeczytać można o stopie. że jaki to fajny środek transportu, że poznajesz ludzi, miejsca, kultury no i na końcu że niby tak mimochodem wspomina się że za darmo.

o tym pisać nie będę, bo wystarczy sobie w neta wklepać hasło, by być zasypanym przez lawinę tego_samego.
jak wybrnąć z tendencyjności, trywializmu i truizmu? spróbuję opisać moje własne przeżycia, opinie, anegdotki i przemyślenia.

zacznijmy od podsumowania. czym jest stop? otóż najprościej opisać go można słowami: jazda na grzbiecie przypadku.
w trylogicznym pięcioksięgu D. Adamsa "Autostopem przez galaktykę" bohaterowie podróżują statkiem o napędzie probabilistycznym. motorem napędzającym go był rachunek nieprawdopodobieńśtwa, dążący do zera wraz z przebytą odległością, aż do osiągnięcia normalności. podobnym napędem zasilany jest stop.



stop często kojarzy się z przygodą, romantycznym wypadem w nieznane, spontaniczną eskapadą sponsorowaną przez "się zobaczy". mnie też tak się kojarzy, do momentu aż stanę przy drodze z ręką w pozycji horyzontalnie prostopadłą do reszty ciała. wtedy to zaczynają powracać mi wspomnienia niecnie wyparte przez mózg. też macie taki mechanizm? że pamięta się z danego wycinka czasu (typu podróż, mieszkanie w jakimś miejscu) tylko te dobre strony? jakby umysł w roli Dobrego Wujka Wielkiego Brata wymazywał to, co miałoby nam sprawić przykrość. podła automanipulacja danymi.
niemniej, stop kojarzy mi się gęsto z nudą. potworną, skręcającą nudą. efekt wypalającej stagnacji dodatkowo wzmacniany jest oczekiwaniem.



Mołdawia. kraj pusty jak szkoła w wakacje. główna droga krajowa z południa na Kiszyniów. częstotliwość przejazdu aut: jedno na 10 minut. słońce z radością zagląda ci do środka czaszki i próbuje ugotować mózg, powietrze rześko wypala płuca.



Polska. cztery kilometry za Warszawą, droga krajowa na Białystok. częstotliwość przejazdu aut: około 130 na minutę. smród spalin układa się grubymi jak perskie dywany warstwami w nozdrzach.
W pierwszym przypadku 
Zaczynam już rozmawiać z kierowcami, najpierw w myślach, potem na głos. Weź mnie, panie Litwin, zabierz mnie z tego pobocza śmierci!
W pierwszym wypadku mamy wyczerpujące wyczekiwanie, w drugim okrutne oczekiwanie. upraszczając, stop znaczy tyle, co czekanie, a czekanie jak wiadomo jest najmocniejszą hipostazą nudy.



jednocześnie moment zatrzymania się chętnego do wzięcia cię samochodu wymusza na organizmie produkcję feerii chemicznego świństwa wstrzykiwanego w krwioobieg, w ilości wystarczającej do wywołania tłumiącej racjonalność euforii. i już nie ważne, czy ten samochód zabierze cię pół kilometra (a tak bywało) czy kilometrów tysiąc pięćset dwadzieścia sześć (i tak również bywało). nie ważne, czy cię wysadzi tak, że już resztę dnia będziesz mieć z głowy. ważnym, że się zatrzymał, że cię zabierze i że przewieziesz se dupe.

zawsze mnie tak rodzice przezywali. "wozidupek". moim skromnym zdaniem imię znacznie trafniejsze niż "mateusz".

i rzecz kolejna, bardzo partykularnie tycząca mnie jednego. rozmowa w aucie, bo przecież zatrzymane auto samo nie jeździ, lecz te paręset kilo materiałów kompozytowych kierowane jest przez istotny składnik biologiczny. kierowcę.



bardzo często (i słusznie) mówi się, iż zapłatą za przewóz jest twoja rozmowa z kierowcą. nigdy się nad tym nie zastanawiałem, przychodziło mi to naturalnie: niepowstrzymywane paplanie. jeśli cisza trwa zbyt długo zaczynam za każdym razem odnosić wrażenie, że koleś(ówa) zaraz się rozmyśli i wywali mnie gdziekolwiek w krzaczorach. zawsze, gdy skończą się tematy, mózg pracuje bez ustanku: "spytaj o coś! spytaj! nie milcz!". i tak zamieniam się w zwierzę stoposocjalne, w komunikatywnego kameleona. jeśli kierowca jest prostym człowiekiem, przewożącym gruz z kamieniołomu do żwirowni (a tak bywało) i interesują go
ewentualnie samochody i polityka (tak również bywało) to ja również zmieniam się w prostego chłopaka spod Tomaszowa. jeśli kierowcą jest oczytany, finezyjny jegomość, światowy bywalec i kosmopolita (no wiadomo, że bywało) to zaczynasz go doganiać i opowiadasz, że tak, pewnie, że wiem, że byłem i że widziałem. byle mówić, byle jechać, byle dalej.

starczy tego blamblania. czas na opowieść z cyklu "co robiłeś w wakacje". już za chwilę ;)

tisdag 12 juli 2011

, miasto hau-hau

Cześć.
Zastanawiam się, czy powinienem się z Wami witać na początku każdego posta(u?), czy zwracać się do Was z dużej litery i czy w ogóle się zwracać do kogokolwiek? :|
Nieważne.
Ważne jest to, iż z dzisiejszym postem rozpoczynam nowy, prawowy kącik. będę opisywał swoje małe podróże, solo bądź stereo.

ale najpierw mała konfesja:

jak zapewne sporo osób wie i się zorientowało - uległem, upadłem, umarłem i powstałem - słowem - założyłem sobie konto na facebooku.
mało tego.
przesłałem właśnie filmik na jutuba, na którym powiązałem konto z kontem Google, z którym z kolei powiązałem konto na fejsie. poczułem się tak nowocześnie, jak zapałka przerobiona na zapalniczkę.
tak oto, moi mili, w wieku 25 lat w dniu (przed)wczorajszym przyjąłem na kolanach Web 2.0 jak kulkę w łeb od Wielkiego Brata. postawiłem swoją spóźnioną stopę w XXI wiek oraz [tu wpisz dowolną metaforę].
i po tym krótkim nurzeniu się we wspołnowoczesnej sieci, wiem już na czym polega fenomen tego portalu.
egocentryzm.
zobaczcie MOJE zdjęcia, przeczytajcie MOJĄ tablicę, komentujcie MNIE, lubcie MNIE. Web 2.0 to promocja swojego selfu, podbijanie swojej wartości, zbieranie propsów do samoakceptacji. rzadko kto tego nie potrzebuje, dlatego rzadko spotkasz kogoś, kogo fejsbuk nie wciąga.


po tym krótki wstępie czas na opis konceptualnej

myprawy do Poznania

destynacja: Poznań, miasto doznań, miasto know-how, miasto łestern enerdżi istern stajla
cel: koncert niszowej grupy hip-tropowej
idea: podróż w czasie i w przestrzeni
występują: Andrzej i Mateusz



Mieliśmy ruszać stopem, ale pogoda była taka, że zabrałem dwie parasolki, pałatkę i kalosze. Ruszyliśmy więc pociągiem - był bezpośredni, ale nieco przedwczesny. nie było jednakowoż innej opcji, toteż wpakowaliśmy nasze zadki do przedziału, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie.


Tomaszów to dość małe miasto, więc nie wsiadł tam ani tabun turystów jadących do Gdyni, ani kolonia dziecięca do Zakopanego. przedział mieliśmy pusty, jednak zdawaliśmy sobie sprawę z nietrwałości tak szczęśliwego stanu. by utrzymać tę pustotę i cieszyć się całą powierzchnią miejsc do spania/siedzenia, Andrzej wpadł na pomysł udawania, że jesteśmy z Przemyśla i musimy odespać tak długą drogę.
- chodź udajemy, że jesteśmy z Przemyśla, wsiedliśmy o 3 i nienawidzimy Jasła - zaproponował
- spoko, chcesz to oznajmiać każdemu wchodzącemu?
- no, mam pewien sposób.
Rzeczywiście, miał

tak wyglądał nasz przedział z korytarza.Zdjęcie dla ludzi o zdrowym sercu:




w drodze wpadliśmy też na koncept naszej myprawy. Przy pomocy znalezionej na strychu w bloku mapy Poznania rocznik '71 przenosić się będziemy w czasie w określonych na mapie lokacjach - atrakcjach.

Tak też zrobiliśmy.

1. zaczęliśmy od Targów, bo są one blisko dworca. Mapa mówiła, iż są to największe targi w Rzeczypospolitej Ludowej. wierzyliśmy na słowo.



2. Następnie hotel Orbis Merkury - największy, obok hoteli Orbis Poznań i Orbis Orbis hoteli w Poznaniu. posiada 460 miejsc noclegowych, dwa baseny oraz kryte korty tenisowe, a wszystko tylko dla obcokrajowców!



3. Budynek (chyba) uniwersytecki, którego opisu zabrakło na mapie, widniała tylko ikonka



4. Teatr. Bardzo ładne te lwy były, mieliśmy ochotę na nie wsiąść i przejechać się na sawanne. Niestety, okazało się, że są z kamienia :(






Naprzeciwko teatru zrobiliśmy sobie małą przerwę - drzemkę. Tam po lewej w rogu to my.




5. Teatr - opera - filharmonia. Z jednej strony ją rozbudowują w nowoczesne centrum wczesnego rodzenia, więc czuliśmy się oszukani




Jednak rychło znaleźliśmy właściwy budynek teatru - charakterystyczny napis "państwo sobie, naród sobie, każdy sobie sobie sobie"



6. Gwóźdź programu - nowoczesne centrum biurowcowo-marketingowe, na mapie widniejące jako centrum handlowe. Tak ważne, iż widniało na okładce naszej mapy!



7. Tradycyjne i nielubiane przez Andrzeja koziołki wraz z ratuszem. Poznań jest prężnym na wskroś nowocześnie miastem, i pod ratuszem miłe panie ankieterki zaczepiają turystów z pytaniem, czy chcemy tam mieszkać. Ja nie chciałem, Andrzej dostał kluczyki do m-1 w nagrodę za pozytywną odpowiedź.



8. Malta! jezioro tak ładne, że musiało zostać opasane kolejką wąskotorową dookoła! Nad jeziorkiem urządziliśmy sobie kolejną drzemkę, połączoną z piknikiem.



Wtem z przybrzeżnych krzaków wyskoczyła na nas dwójka milicjantów - jeden wysoki niczym dąb a drugi też gruby niczym beka, podbiegli do nas i rozpoczęli taki oto dialog:
- Witam, prosimy o dokumenty - poprosili
- Ale my nic nie zrobiliśmy - odpowiedziliśmy chórem
- Na pewno? Nie macie przy sobie żadnych zakazanych substancji? - podejrzliwie spojrzał na nas ten wyższy
- Na pewno, proszę pana! - odrzekliśmy unisono
- Idziecie na koncert? - spytał ten grubszy
- Tak, proszę pana. Mamy nawet bilety. Jechaliśmy całą drogę sami z Tomaszowa!
- Zuch chłopcy. Nie będziemy was więcej niepokoić, młodzi obywatele. Do widzenia - zasalutowali milicjanci.

I to w sumie koniec naszych przygód. Koncert grupy właściwej poprzedziły dwa występy pomniejszych zespołów. Pierwszy posiadał charyzmatycznego wokalistę, grali muzykę, którą ciężko określić. Drugi zespół przyjechał aż z Ameryki i grali w czerwonych koszulach w kratę.

A tak grała gwiazda wieczoru:



Co się działo potem - opowiem "jutro" :) Dość, że jeden głośnik-rozbójnik charczał miast porządnie i praworządnie grać, na szczęście dopadła go sprawiedliwość i organizatorzy powiesili go nad jeziorem o zachodzie słońca



I na samiutki koniec - bonus! Andrzej przedstawi, jak się ubierać tego lata na wypad w Wielkopolskę:


photography by Mateusz Adam Nowicki
digital conversion by myspace

haircut by pani Zagajewska

backpack - Deutsche Rucksack, 1899 zł
  t-shirt - H&M, 2399 zł
trousers - Dolcze Banana - 679 zł
socks - Slipknot - 499 zł
sandals - Oriflame - 899 zł

lördag 2 juli 2011

Żyrafa


Cześć. Miałem napisać to wcześniej, ale miałem ciekawy wypadek przy "pracy" i poszła mi matryca w laptopie. Na szczęście znalazłem uprzejmego pasera który opchnął mi "nówkę sztukę" za bezcen.

Opowiem Wam dzisiaj, co się działo w czasie tej kolosalnej przerwy między lutym a czerwcem.

Zacznijmy może od tego, iż przeniosłem się do innego akademika - bliżej centrum oraz taniej! Akademik obfitował w wiele atrakcji rodem ze Szwecji, mnie zaś udało się zrealizować marzenia z dzieciństwa i chodzić w klapkach po zaśmierdziałych wódą i fajkami korytarzach!



Mało tego wszystkiego! Poznałem tam ludzi! I nawet dostałem współlokatora: Kristoffera. Tu na zdjęciu ubiera się właśnie na wejście na fejsbuka:



Tak mniej więcej wyglądał mój pokój oraz widok z okna (w tle katedra w Uppsali rzecz jasna):




A tu fotka naszego pokoju w dniu wyprowadzki. Kristoffer właśnie pakuje swoje plakaty do pudełka:



Szkolny rok się skończył, trzeba było pożegnać się z krzykliwymi Szwedami i Amerykanami i przenieść w inne miejsce. Postanowiłem spędzić wakacje w Uppsali i wynająłem miejsce w pokoju w byłym garażu a obecnie suterenie. Okolica jest cicha i przyjemna, tuż obok rzeczki i lasów (tutaj wszędzie jest blisko lasów). Dojazd jest o tyle nieciekawy, że jestem zmuszony używać taksówek. Serio.

Marzec spędziłem na chorowaniu - w końcu trzydziestostopniowe mrozy i spanie pod pudłami na dworcu sztokholmskim złamie każdego. W końcu powiedziałem chorobie: albo ty albo ja. Polegliśmy oboje, lecz mnie udało się zmartwychwstać. I tak oto w kwietniu wykaraskawszy się z opresji zdrowotnych założyliśmy wspólnie z Wujem (zwanym Michałem), Michałem (zwanym Misiałkiem vel Miguelem) oraz Andrzejkiem (zwanym Andrzejkiem) projekt hiphopowo-szpulowy o wdzięcznej i skradzionej nazwie Unitra Prodiż.



Unitra to taka znana szwedzka marka produkująca sprzęt RTV, a prodiż to taki polski wynalazek gastronomiczno-grzewczy. Muzykę ubarwiał kolorowymi wizualizacjami Dragos (zwany Grzeniem). Promocyjnego short-playa można wysłuchać w całości tukej, poniżej zaś wideło z pierwszego koncertu w sztokholmskim klubie Tryckeri:



Maj rozpoczął sezon na chrabąszcze (tutaj też latają, ale są mniejsze i mają blond chitynkę) oraz na festiwal studentów zwany Walpurgis - tak tak, moi mili, Szwedzi nie wstydzą się swoich pogańskich korzeni i jawnie czyniogrzeszą odwołaniami do wikindżej i pragermańskiej nocy Walpurgii. W jej przeddzień bujne tłumy studentów wylewają się na ulicę, by swymi krzykliwymi strojami przepędzić czające się po zmroku demony, trolle i walkirie






Koniec maja spędziłem na gorączkowym wykańczaniu licencjatu aż nastąpił czerwiec. Czerwiec, jak to czerwiec, zaskoczył biednych studentów egzaminami. Dzięki mej głupocie najniższe oceny, jakie dostałem, to dwie czwóripółki od pewnego Francuza. Takie to proste testy robią ci Szwedzi.

A teraz mały bonusik. Wiele osób wyraziło chęć obczajenia (ba, nawet przeczytania!) mojej pracy o parodiach religijnych. Gdy zaczynałem go pisać rok temu nie przypuszczałem, ile materiału i jaka odpowiedzialność na mnie zaciąży. Z zacięciem jednak powziąłem się powicia tego potworka na świat, nie przypuszczałem jednak, iż osiągnie aż takie rozmiary. Mój promotor, pan Piotr (zwany panem Demonem) napisał mi (cytuję:) "Dać tą pracę na licencjat to tak, jakby użyć pistoletu do zastrzelenia myszy".
Ja mam lepsze określenie: jestem żyrafą na pastwisku. Sięgam i szukam listków na szczycie drzew, kiedy pod kopytkami tyle trawy...

By zbytnio się nie rozwodzić: muszę rozpuchnąć I-szy rozdział do rozmiarów 30 stronicowej pierdziawki, zaś to, co podaję Wam poniżej, zostanie moją magisterką.

specjalnie dla Was: moja mała słodka przesada.

tisdag 21 juni 2011

FÖRLÅT!

Czyli wykrzyknikowe przepraszam po szwedzku.

Dziś będzie głównie coś dla bab (zwanych potocznie kobietami).

lecz wpierw:

Naprawdę Was przepraszam. Zwyczajnie najzwyczajniej przestało mi się chcieć tu pisać. Zresztą nie tylko blog ucierpiał na niechciejstwie, ale co Was będę zanudzał uzewnętrznieniami.

Postanowiłem wrócić i opisywać Wam dalej piękno i uroki kraju klopsików i śledzi. Zatrważający i magnetyczny powab Szwecji.

Co mnie skłoniło do powrotu?

1.Wasze pozytywne opinie oraz prośby. Muszę szczerze powiedzieć, że nawet się wzruszyłem! (potem usiadłem na kompa i mi przeszło)

2. Fakt otwarcia bloga przez moją drogą przyjaciółkę, Kingę (zwaną Kinją). Kinga otwarła swój cygański wagonik, który wzruszył mnie niepomiernie i natchnął serce wolą pisania. (potem wsiadłem na kompa i mi przeszło)

3. Ale prawidzwym powodem, i to takim powodem, że większego i lepszego powodu w życiu bym nie znalazł, było odkrycie bloga mojej drogiej koleżanki, Magdy (zwaną Tattwą (zwaną Tratwą)). Tratwa założyła wściekle lanserski blog, wyciśniętą w postać elektronicznego dziennika najczystszą esencją estetyki czasów νυνczesnych. Wiem, że zabije mnie ona za te słowa, ale:

jest to najbardziej hipsteryczny kawałek internetu jakie oglądały me oczy.

polecam!

Zdjęcia, opisy, angielskie makaronizmy - tworzą specyficzny klimat, tak jak zapach czosnku i kiełbasy tworzy klimat Chłopskiego Jadła. Porównanie jest wysoce nietrafione, bo blog Tratwy jest sterylnie tredsettersko fajansiarski. Widzicie, co zrobił z moim językiem?! :(

Uff, przepraszam, że tak się na tym wyżywam, ale nie mogłem się powstrzymać, i musiałem (parafrazując Dema) je*nąć posta. zatem je*łem.

Dziękuję ci, Tratwo. dzięki Tobie od niewiemkiedy przysiadłem do kompa i mi nie przeszło.


a, i garść fotek, żeby nie było zbyt nudno. ostrzegam, są ostre jak ostrokrzew!

oto zdjęcie Kornelka (zwanego misiem) jego mina mówi, że wszystko będzie dobrze i kiedyś zreaktywuję blog




Tutaj zdjęcie Kingi jako Tygrysa Kultury. jej mina mówi "fuck Google, ask me!"



a tu moje ulubione zdjęcie Tratwy z jej bloga. jej mina wyraża więcej niż moja klawiatura ma literek.


i te drzwi. TE DRZWI!

I to tyle na dziś. Jako że powinienem tak naprawdę się uczyć na egzamin z Wyznań Religijnych Szwecji Współczesnej, to idę się uczyć. Jutro albo pojutrze albo w weekend napiszę, co się działo gdy tu próżnią wiało.

lördag 26 februari 2011

Noc w stolicy

Dziś, moi mili, mały poradnik pt. "Jak zwiedzać Sztokholm"


no i garść fotek. dosłownie kilka, bo zamarzły mi wszystkie połączenia nerwowe między mózgiem a dłońmi.

Jeśli zamierzacie odwiedzić stolicę Szwecji to przygotujcie się na piorunujące widoki, zaskakujące krajobrazy, dużo wody oraz duże ceny. Można już śmiało kupować bilet, tanie loty łizerem czy rajanerem przybliżają nam Sztokholm bardziej niż PKP Warszawę. Zanim jednak wsiądziecie w fotele bez miejsc na nogi, odptaszkujcie sobie poniższe punkty:

1. Upewnijcie się, że będzie ciepło. Przy -20 stopniach Celsjusza (nota bene: Szwed z Uppsali) ścina się ciało szkliste oka - nici z oglądania. Nie pytajcie skąd wiem, do tej pory płaczę lodem miast łzami.

2. Jeśli chcecie zostać na dłużej niż jeden dzień (bo warto!) - zapewnijcie sobie jakiś nocleg. Istnieją przeróżne couchsurfingi i hospitalitycluby, najtańszy hostel to bagatela 500 koron (jakieś dwieście coś złotych)

3. Jeżeli jednak nie udało Wam się spełnić warunków punktu drugiego - nie ma obaw. Zawsze są dworce.
    3.a - proszę jednak zanotować, iż dworzec autobusowy zamykany jest o 23:45.
    3.b - na szczęście tuż obok jest dworzec kolejowy. zamykany o 00:15
    3.c - obok dworca jest makdonald. zamykany o 5. na szczęście wtedy otwierają oba dworce



4. Koniecznie przejedźcie się metrem. Przejedźcie się za mnie, bo misie nie udało :(


5. Obok Sztokholmu jest Uppsala - takie małe miasteczko studenckie. Porównywać obydwa to jak porównywać Kraków i Tomaszów. Albo Gliwice.