lördag 15 oktober 2011

Stop Terror: księgi prawowej prolog

ziapździernik psiapździernik. ładnie dawno tu nie pisałem, aż mnie niektórzy pytają, czy blog jesio działa.
ano działa on, działa. tylko wiecie, wakacje, licencjat, lenistwo.
zwłaszcza to ostatnie.
mam wrażenie, że kiedyś umrę z lenistwa. o ile będzie mi się chciało.

zatem witam wszystkich na papparapecie po wakacjach! :)

w głowie mojej kłębią się i czekają (już od ładnych paru miesięcy) nowe posty do opublikowania. ale wiecie, jak to jest. wakacje, licencjat, czipsy z Biedronki.

nie wiem jak u Was, ale u mnie niespecjalnie działo się dużo w wakacje. udało mi się jednakowoż pojechać na krótką wycieczkę dookoła krajów trzeciego świata i włajaż ów pozwolił mi na zaplanowanie serii postów.

to nie jest pierwszy post z tej serii.
będzie to raczej prolegomena. o ile tak pisze się to słowo.

(ostatnio nauczyłem się używać entera. dodaje pewnego dramatyzmu w tekście)

(prawda?)

nie przeciągając. seria, którą rozpocznę później tyczyć będzie stopa. i dzisiejszy prolog również o stopie będzie.


Stop terror

ileż to razy i w iluż to miejscach przeczytać można o stopie. że jaki to fajny środek transportu, że poznajesz ludzi, miejsca, kultury no i na końcu że niby tak mimochodem wspomina się że za darmo.

o tym pisać nie będę, bo wystarczy sobie w neta wklepać hasło, by być zasypanym przez lawinę tego_samego.
jak wybrnąć z tendencyjności, trywializmu i truizmu? spróbuję opisać moje własne przeżycia, opinie, anegdotki i przemyślenia.

zacznijmy od podsumowania. czym jest stop? otóż najprościej opisać go można słowami: jazda na grzbiecie przypadku.
w trylogicznym pięcioksięgu D. Adamsa "Autostopem przez galaktykę" bohaterowie podróżują statkiem o napędzie probabilistycznym. motorem napędzającym go był rachunek nieprawdopodobieńśtwa, dążący do zera wraz z przebytą odległością, aż do osiągnięcia normalności. podobnym napędem zasilany jest stop.



stop często kojarzy się z przygodą, romantycznym wypadem w nieznane, spontaniczną eskapadą sponsorowaną przez "się zobaczy". mnie też tak się kojarzy, do momentu aż stanę przy drodze z ręką w pozycji horyzontalnie prostopadłą do reszty ciała. wtedy to zaczynają powracać mi wspomnienia niecnie wyparte przez mózg. też macie taki mechanizm? że pamięta się z danego wycinka czasu (typu podróż, mieszkanie w jakimś miejscu) tylko te dobre strony? jakby umysł w roli Dobrego Wujka Wielkiego Brata wymazywał to, co miałoby nam sprawić przykrość. podła automanipulacja danymi.
niemniej, stop kojarzy mi się gęsto z nudą. potworną, skręcającą nudą. efekt wypalającej stagnacji dodatkowo wzmacniany jest oczekiwaniem.



Mołdawia. kraj pusty jak szkoła w wakacje. główna droga krajowa z południa na Kiszyniów. częstotliwość przejazdu aut: jedno na 10 minut. słońce z radością zagląda ci do środka czaszki i próbuje ugotować mózg, powietrze rześko wypala płuca.



Polska. cztery kilometry za Warszawą, droga krajowa na Białystok. częstotliwość przejazdu aut: około 130 na minutę. smród spalin układa się grubymi jak perskie dywany warstwami w nozdrzach.
W pierwszym przypadku 
Zaczynam już rozmawiać z kierowcami, najpierw w myślach, potem na głos. Weź mnie, panie Litwin, zabierz mnie z tego pobocza śmierci!
W pierwszym wypadku mamy wyczerpujące wyczekiwanie, w drugim okrutne oczekiwanie. upraszczając, stop znaczy tyle, co czekanie, a czekanie jak wiadomo jest najmocniejszą hipostazą nudy.



jednocześnie moment zatrzymania się chętnego do wzięcia cię samochodu wymusza na organizmie produkcję feerii chemicznego świństwa wstrzykiwanego w krwioobieg, w ilości wystarczającej do wywołania tłumiącej racjonalność euforii. i już nie ważne, czy ten samochód zabierze cię pół kilometra (a tak bywało) czy kilometrów tysiąc pięćset dwadzieścia sześć (i tak również bywało). nie ważne, czy cię wysadzi tak, że już resztę dnia będziesz mieć z głowy. ważnym, że się zatrzymał, że cię zabierze i że przewieziesz se dupe.

zawsze mnie tak rodzice przezywali. "wozidupek". moim skromnym zdaniem imię znacznie trafniejsze niż "mateusz".

i rzecz kolejna, bardzo partykularnie tycząca mnie jednego. rozmowa w aucie, bo przecież zatrzymane auto samo nie jeździ, lecz te paręset kilo materiałów kompozytowych kierowane jest przez istotny składnik biologiczny. kierowcę.



bardzo często (i słusznie) mówi się, iż zapłatą za przewóz jest twoja rozmowa z kierowcą. nigdy się nad tym nie zastanawiałem, przychodziło mi to naturalnie: niepowstrzymywane paplanie. jeśli cisza trwa zbyt długo zaczynam za każdym razem odnosić wrażenie, że koleś(ówa) zaraz się rozmyśli i wywali mnie gdziekolwiek w krzaczorach. zawsze, gdy skończą się tematy, mózg pracuje bez ustanku: "spytaj o coś! spytaj! nie milcz!". i tak zamieniam się w zwierzę stoposocjalne, w komunikatywnego kameleona. jeśli kierowca jest prostym człowiekiem, przewożącym gruz z kamieniołomu do żwirowni (a tak bywało) i interesują go
ewentualnie samochody i polityka (tak również bywało) to ja również zmieniam się w prostego chłopaka spod Tomaszowa. jeśli kierowcą jest oczytany, finezyjny jegomość, światowy bywalec i kosmopolita (no wiadomo, że bywało) to zaczynasz go doganiać i opowiadasz, że tak, pewnie, że wiem, że byłem i że widziałem. byle mówić, byle jechać, byle dalej.

starczy tego blamblania. czas na opowieść z cyklu "co robiłeś w wakacje". już za chwilę ;)