söndag 13 november 2011

Balkan Terror: księgi prawowej część pierwsza

No patrzcie, miesiąc już minął. posty rzadkie jak gołębie guano.

listopad w najlepsze, minusy za oknem a ja tu chciałem opisać wreszcie spostrzeżenia i wrażenia z wakacji. rychło w czas, jak to się mówi.

taka ciekawa rzecz mi się przytrafiła, że lewą część twarzy mi poraziło i się na przykład uśmiechać nie mogę. cierpi na tym głównie mój społeczny image, bo ludzie myślą, iż się na nich grymaszę albo wyśmiewam. zatem leżę sobie w domu, biorę zastrzyki które nic nie dają i myślę, że czas najwyższy już pisać i opowiadać.

o czym chciałem Wam opowiedzieć? o przejażdżce w (mogę to chyba już napisać: moje ukochane) Bałkany. czy Wy również posiadacie ten sam mechanizm skojarzeniowy? bo ja na słowo "bałkany" odpowiadam "Serbia".

spróbuję zsyntezować w jeden ciąg wrażenia z tego i zeszłego roku. w zeszłym roku nikomu nie opowiadałem szeroko gdzie byłem i co widziałem (odpowiadając wymijająco, iż w du.ie i g.wno), w tym roku zaś wybrałem się z Agą, która (mam nadzieję) opisuje szczegółowo myprawkę na swoim blogu

misie tak szczegołówo pisać będzie nie chciało, bardziej chciałbym się z Wami podzielić bzdetnym wolnomyślicielstwem (wolnym myślomularstwem?)

a i chciałem tu też w tym miejscu podziękować Adze za ładny komentarz pod ostatnim wpisem. nie wiem czemu, ale jakiś taki ładny był.
mi się stop tak naprawdę nie kojarzy z nudą. ciężko mi znaleźć jakieś skojarzenia - jest on zbyt nieprzewidywalny. nigdzie nigdy w żadnym momencie nie miewałem takiej bezpośredniej, namacalnej styczności z przypadkowym splotem zdarzeń, jak właśnie na stopie.


uwaga! ostrzeżnie w ostatniej chwili! właśnie sobie spojrzałem na ten tekst i jest bardzo społeczno-polityczno-sentymentlno-jeszcze jakiś, więc proszę mi potem nie psioczyć że ten blog jest na poważnie.

bo nie jest.



Bałkan Terror
rozdział I: Beograd

dawno, dawno temu było jedno państwo i jedna stolica.

tak zaczyna się najważniejszy bodaj film Kusturicy, Underground. nie rozumiałem kompletnie tego początku. nie za bardzo zrozumiałem film w sobie, a raczej jego przesłanie. bo takowe on miał.

może od początku.

gdy po raz pierwszy znalazłem się na Bałkanach miałem chyba z 10 lat i nie lubiłem lata. w sumie do tej pory za nim nie przepadam, ale wtedy nie lubiłem wszystkiego. nie lubiłem słońca, morza, temperatury. nie podobał mi się pomysł wyjazdu autem z przyczepką kempingową marki Niewiadów z całą rodziną do Chorwacji, bo wtedy nic mi się nie podobało - ani auto, ani przyczepka, ani Niewiadów, ani rodzina. Chorwacja może trochę. w ramach buntu ukrywałem się gdzie popadło i czytałem po raz pierwszy (i ostatni) Władcę Pierścieni.

i od czasu do czasu dolatywały mych uszu rozmowy rodziców i ich znajomych o Chorwacji. o wojnie, o mordujących się sąsiadach (widzisz, Tadziu, takie Walaszczyki zza tych swoich chynchów obok to by na nas bez mrugnięcia okiem wyskoczyły i pozabijały, jakbyśmy tu żyli), coś o nalotach... cośtam kojarzyłem, udawałem że rozumiem. prawie nic nie kojarzyłem.

dwa obrazki, które uderzyły z miejsca. pierwszy: gdzieś na wyspie Krk, możliwe że w mieście Krk, skserowane zdjęcie jakiegoś gościa i podpis: heroj, a ne ubijac. wtedy poczułem bliskość wojny. taka głupia, mała pierdółka, ale żyjąc od urodzenia w stanie przytulnego pokoju nie byłem nigdy bliżej realnej obecności konfliktu niż wtedy. wydawało mi się, że tu ludzie są jeszcze "na świeżo" z mordem, że zaraz wyskoczy znad pagórków partyzancka grupa i dalej zacznie siepać kogo popadnie.


drugi: w drodze do jezior plitwickich, wgłąb lądu. zabłądziliśmy rzecz jasna, choć już byliśmy blisko. wjeżdżamy pod górkę z tą przyczepką do jakiejś wiochy. zatrzymujemy auto, rodzice sprawdzają mapę, a ja sprawdzam widoki. ślicznie zachodzi słońce, karłowata roślinność i pagórki, wszędzie pagórki. nagle spojrzałem na znak stopu tuż po mojej prawej. cały posieczony kulami. oniemiałem z zachwytu jak rozpędzony metal może przeformować inny metal, ale mniej oniemiałem gdy wpadłem, jak taki metal może sobie pogruchotać kości (a wtedy wierzyłem, że umiera się od kuli w kości. dzięki, tato).

rzecz jasna, cała rodzinna wycieczka w złotych latach Wczesnego Kapitalizmu skończyła się bez żadnych incydentów i przez długie lata Bałkany kojarzyły mi się z gorącem, morzem, znakami poprzebijanymi przez kule oraz z przydrożnymi babciami sprzedającymi arbuzy i rakije z owocami w butelkach. wesoło mi się tak jakoś kojarzyły. i jakoś tak przyjemnie.

drugi raz był wiele lat później - znowu rodzinna wycieczka, tym razem w kierunku Turcji. siłą rzeczy przelot przez Serbię. spodziewałem się znowu takiej ciepłej gościnności jak w Chorwacji, a wyszła drożyzna i nawet arbuzy były po zawysokich cenach. ale nadal człowiek miał ochotę sprawdzić, czy aby na pewno Bałkany postanowiły się ucywilizować.

nie pamiętam już do końca, skąd się wzięła Gucza. chyba z jakiegoś rowertoura albo innego internetu. może ktoś wspomniał mi, że był? nie pamiętam. pomysł przerodził się w postanowienie, które rosło sobie w czaszce i nie dawało się uśpić. ubzdurałem sobie, że tam pojadę, tak naprawdę bez większego przekonania. pomyślałem, że pewnie dojadę najdalej do Budapesztu a to i tak po kilku dniach łapania stopa co 20 kilometrów.

wsiadłem do autobusu na Borku Fałęckim, był ciepły poranek, w środku śmierdziało dresem i targowiskiem. wysiadłem z osobówki załadowanej arbuzami w centrum Belgradu, była północ i niewyobrażalny zaduch połączony z wysoką temperaturą. usiadłem w parku i próbowałem przez godzinę złapać oddech.





wiózł mnie Serb z korzeniami polskimi. był dumny ze swych korzeni, jeszcze bardziej dumny z Serbii. ów Pan (bo kompletnie nie pamietam jak miał na imię, ale nazwisko faktycznie nosił polskie) był pierwszym, który począł mi szkicować w głowię obraz Bałkanów: skomplikowany kolaż-balejaż, gdzie historyczne kreski kultury przecinaja geopolityczne esyfloresy wzajemnych animozji. obraz oprawiony w grube ramy nacjonalizmu, dziurawy od niezrozumienia. Pan opowiadał mi, że teraz Serbia jest silna i to Europa przyjdzie do Serbii, a nie odwrotnie. że tak czy siak Turcy będą jeździć tą autostradą. ale największe wrażenie zrobiła na mnie przejażdżka po stolicy tego silnego kraju. Pan specjalnie przejeżdżał przez szeroką arterię by pokazać mi rozwalone i opustoszałe wielkie gmaszysko.

- oto pomnik NATO w Belgradzie - powiedział ironicznie

 zdjęcie nie moje - daję tak poglądowo, bo kompletnie nie oddaje klimatu nocnego grobobiurowca, jaki wtedy ujrzałem


Tak oto uświadomiłem sobie punkt widzenia Serbów na całą sprawę wojny. nie dziwię im się. zachowywalibyśmy się tak samo. jesteśmy równie buńczucznym narodem. słowiańska krew, jak by to powiedział mój przyjaciel Michał (zwany Wujem). serbska krew zostawiła na wpół rozdarty bombą budynek ministerstwa obrony narodowej jako żywy (?) pomnik historii, kikut po amputowanej przez zły zachód potędze.



całą noc i po ranek łaziłem po tej stolicy. chciałem sobie ją z czymś skojarzyć, znaleźć analogie do odwiedzonych dotąd miast. nie znalazłem. podczas tranzytu na Turcję Belgrad potrafiłem zlinkować z Warszawą, bo taki duży i betonowy. teraz już bym tak nie potrafił. Belgrad to Belgrad, to jest esencja Serbii, można jej całą różnorodność znaleźć na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych.

tego wjazdu nie da się pomylić z żadnym innym

z Belgradu poprzez wsie i zadupia do Guczy. Rok temu - z jednym facetem, w półśnie, bez słowa niemal, przez pagórki (to zawsze są pagórki) i miasteczka. chwila na jakiś placek ze śmietaną. do tej pory nie wiem, jak się to nazywa, ale ledwo zjadłem - tak mi nie podeszło. w tym roku specjalnie zatrzymałem się w Kragujevacu by spróbować tego samego. bo choć nie smakował mi ów placek, ni tym bardziej śmietana, ale chciałem zrekreować całe tło tego posiłku - spokojna piekarenka podczas gorącego poranku w śpiącej Serbii.





W tym roku droga do Guczy nie była taka łatwiutka. nieco błąkania i strach, że taksówkarz młody nie zrozumiał, że my za darmo i zarząda sumy jakiejś bajońskiej. nie zarządał. takie coś tylko w Serbii.

zastanawiałem się ostatnio, jak i dlaczego układają się wzory gościnności na mapie Europy. od czego zależą? my Polacy uważamy iż jesteśmy gościnni. a w życiu. wiem, że generalizuję, ale chyba tylko Bułgarzy są bardziej zamknięci w sobie od nas. istnieje ta magiczna linia za Węgrami, tymi dawnymi Wielkimi Węgrami, gdzie rozpoczyna się zupełnie inna przestrzeń otwartości społecznej. czy to bliskowschodnia mentalność, słynna turecka upierdliwość i bombardowanie życzliwością potrafiła tak zatruć słowiańską krew na tyle wieków wprzód? niech mi ktoś teraz powie, że historia to tylko przeszłość, a zaśmieję mu się zdrową połową mej twarzy!

O Guczy samej może innym razem napiszę. na moment obecny wystarczą słowa: tak, jest właśnie tak, jak opisują to u nas. mnie przychodzą na myśl słowa: tłum i kakofonia.
to w Guczy były pierwsze rozmowy o Bałkanach z tubylcami. I w tym i w zeszłym roku wieźli mnie (nas) Chorwaci. W zeszłym roku staruszkowie na niemieckich blachach, w tym - wesoła ekipa z fabryki aut. w zeszłym roku myślałem, że tak się Chorwaci kryją przed Serbami, że udają szwabów albo co. w tym roku już mi się nieco rozjaśniło.
w Guczy jak zostawisz chorwackie auto możesz spodziewać się odtwarzacza płyt chodnikowych. możesz też równie dobrze spodziewać się niczego. polskie auto potrafi być przyozdobione słowami: Poljska i Srbija, Kosovo je Srbija (tak miała Aria z Mexem, z którymi się w tym roku rozminąłem). a czy można się spodziewać rozrób i zamieszek na ulicach? wątpię. jak bowiem rozpoznasz Serba od Chorwata?
odpowiedź brzmi: nijak.
nie dajcie się zwieść słownikom, wikipediom itepe. nie ma czegoś takiego jak język serbski a chorwacki. różnica jest wyłącznie polityczna. już bardziej odmienny jest dialekt małopolski od mazowieckiego, a przecież nikt z tego dwóch języków nie zrobi.
Chorwat i Serb gadają ze sobą jak Kowalski z Nowakiem.podobnie zresztą Macedończycy i Bośniacy. dopiero w tym roku uświadomiłem sobie, jak bardzo blisko związane były ze sobą narody Jugosławii.

to w sumie osobny temat, ale chyba nie ma nań lepszego miejsca. Jugosławia.
wojna, stare samochody i komunizm. też macie takie skojarzenia? przede wszystkim komunizm.
komunizm w nadchodzącym cyklu poważnych wpisów na tym blogu odegra rolę przewodnią.
w tym odcinku komunizm jest bohaterem pozytywnym.

Urodziłem się nie w czas. za późno, by pamiętać komunizm a dostatecznie wcześnie, by kojarzyć ze sobą mgliste slajdy pamięci z dzieciństwa. nie będę jednak udawał, że odczułem choć w najmniejszym stopniu uroki życia w socrealu, o nie - ja już jestem wychowankiem ery przejściowej. mogę więc tylko zgadywać po wszystkich ciągnących się od byłego ustroju wątkach i poprutych nitkach historii ciężar życia w erze kartek i kolejek. Rozpisuję się jak ostatni debil a wiadomo o co chodzi - komunizm to jedno z najgorszych, co się przytrafiło Polsce. tu akurat zajmuję i będę zajmował z pełnym przekonaniem stanowisko anty. nikt mi nie wmówi, że w jakimkolwiek stopniu zyskaliśmy na znalezieniu się nie po tej stronie Żelaznej Kurtyny.
bo uważam, moi drodzy, iż komunizm to najgorsze co przytrafiło się Europie, bo na świecie to się nie znam.

chyba, że mówimy o Jugosławii.

Oto bowiem w tych ciepłych i pagórkowatych krajach komunizm nie tylko się przyjął, ale wręcz prosperował. i wprawdzie narobił i zniszczył swoje, ale ludzie za nim autentycznie tęsknią. i nie jest to tęsknota średnio kumatych tłuków, co to by chciały odmóżdżającego spokoju czerwonych, ale autentyczna nostalgia za czasami stabilizacji i pokoju.
słowem - tylko w Jugosławii komunizm się udał.
nie będę tutaj go bronił, bo dalekim od analiz politologicznych. wystarczy porozmawiać z bałkanerami. im wtedy było po prostu lepiej. coś nie do uwierzenia dla nas, nawet młodych. u nas w Polsce nikt chyba nie powie otwarcie i przy zdrowych zmysłach, że za komuny było lepiej (przynajmniej ja ufnie wierzę, iż takich ludzi nie ma). nie wiem, czemu mnie aż tak to uderza - ta różnica historyczna, tak bliska. dla nas była to okupacja sowiecka - destabilizacja społeczna, jedność narodu przeciw towarzyszom. Tam - przeciwnie - stabilizacja towarzyszy przeciw narodom. I to działało.

zaraz podnieść się mogą głosy krytyki, i słuszne, iż tu nie chodzi o komunizm, a chodzi o Tita. i zgodzić się z tym trzeba. starczy spojrzeć na kalendarium Jugosławii - daty mówią za siebie. z chwilą śmierci Tity umarła Jugosławia, narodził się nacjonalizm.

nie dziwię się ani trochę, gdy Serb czy Czarnogórzec mówi mi "komuno, wróć!". nikt przecież nie chce wojny, nawet jeśli jej alternatywą ma być socjalizm.

5 kommentarer:

  1. Za długie! Nie przeczytałem!
    Powinieneś bardziej skupić się na zasadach poprawnego prowadzenia bloga, bo w ogóle wizualnie on nie zachęca do czytania.
    Dlatego nie przeczytałem, mówiłem już?

    SvaraRadera
  2. no bo ej weno tu wrzuć na tym internecie środkowopolskim jakiekolwiek fotki!
    a ostrzegałem ante poste! (łac. przed postem)
    tyś miał dać znać że jesteś dostępny w internecie i chcesz tworzyć teksty a tu incognito mi bloga komentarzem smarujesz, nygusie!

    SvaraRadera
  3. kurde, ale żeś się rozpisał. jakoś dałam radę, ale poważnie, panie, strasznie poważnie i mnie ogarnął Weltschmerz przed końcem. w każdym razie ładnie żeś to powiedział, niech ci ziemia lekką będzie.

    SvaraRadera
  4. a ja to wcale jak słyszę "Bałkany" nie myślę "Serbia". ale co ja wiem o życiu?!

    a myślałam że mój koment zanegujesz i w ogóle zmieciesz, takżem wzruszona.

    poza tym bardzo ładnie i cieszę się Dualku że tak piszesz, bo ja to tylko umiem cośmy jedli i o której stopa złapali. hehe.

    żądam więcej o Belgradzie, a jak nie to jademy za 3tygodnie i sama se zobacze.

    SvaraRadera
  5. Dla mnie Bałkany to Serbia!
    Co do Tita to moi znajomi Serbowie z tęsknotą go wspominają, to prawda...
    Pozdrawiam!

    SvaraRadera